Poranne „Ole” donosi o aresztowaniu Richarda „Urugwajczyka”, jednego ze zbuntowanych liderów „La Doce”. Richard, wiosną 2008 wyrzucony przez konkurentów ze struktur ekipy, zebrał bandę popleczników i rozpoczął wewnętrzną wojnę. Policja zatrzymała go tuż po hucznie obchodzonych w knajpie urodzinach przyjaciela, będzie oskarżony o udział w kilku krwawych bójkach. Gazeta zamieszcza jego fotkę i osobiste szczegóły z życia...
Niedziela to nasz ostatni dzień w Buenos Aires i w planach ostatnie dwa mecze. Jedziemy taksówką pod słynną „La Bombonerę”, to jedyna okazja zaliczyć ten słynny stadion, choć mecz BOCA z bardzo słabym piłkarsko i kibicowsko ARSENALEM SARANDI nie zapowiadał się zbyt ciekawie. Boca w tym sezonie gra zresztą fatalnie w lidze, walcząc o utrzymanie. To musi być niezła terapia szokowa dla sympatyków CABJ, przyzwyczajonych do gry o najwyższe laury. Wysiadamy z taxi i pojawia się problem. Ulica jest zablokowana przez policję i przejść można dalej tylko z biletem w dłoni. Szukamy więc kas i dopiero po chwili dociera do nas, że wszystkie kasy są zamknięte, a bilety były jedynie w przedsprzedaży! Nerwowo błądzimy po uliczkach kombinując, co dalej. Po drodze paru typów oferuje bilety, ceny szokują, od 100 pesos na młyn do 170 na trybunę główną! Jesteśmy wkurzeni, ja rezygnuję, byłem tu już rok temu, a słynna Boca budzi we mnie coraz większą antypatię. To klub nr 1 w kraju, a taka masowa popularność na mnie działa odpychająco (niemal każdy spytany na ulicy, w stolicy i na prowincji, zwykły człowiek odpowie, że jest za Boca). No i co to za zwyczaje rodem ze skomercjalizowanej Ligi Mistrzów-na trybunach na pewno nie będzie kompletu (ostatecznie było 40 tysięcy widzów), a nie można zwyczajnie kupić biletu, za normalne pieniądze! D. decyduje się zostać ze mną i idziemy posiedzieć na pobliskich kolorowych uliczkach La Boca. Natomiast M. i L. są tak napaleni, że kupują od koni po 80 pesos dwa bilety na... sektor gości! Opowiadają potem, że wizyta na „La Bombonerze” w czasie meczu była warta tych pieniędzy, ze względu na magię stadionu, jednak atmosfera była taka sobie. Kibiców gości kilkuset.
Wizyta L. I M. na „La Bombonerze” była krótka, bo tylko 45-minutowa. Potem wsiadamy w taxi i nerwowo spoglądając na zegarki jedziemy do pobliskiej Avellanedy. Czas naglił, bo głównym daniem tego dnia był nieźle zapowiadający się mecz RACING-SAN MARTIN TUCUMAN. Utknęliśmy w korku, który na szczęście szybko się rozładował, potem jeszcze trochę błądzimy po okolicy, szukając odpowiedniego wejścia. Jednak udaje się wszystko ogarnąć i jeszcze przed meczem rozsiadamy się zadowoleni na stadionie. Obiekt Racingu ma owalny kształt, jest w pełni zadaszony i sprawia bardzo pozytywne wrażenie, tym bardziej, że może pomieścić aż 64 tysiące widzów! Tego dnia na trybunach jest ich 30.000, w tym około 1000-1500 kibiców gości z Tucuman, z dalekiej północy kraju (mają 1100 km w jedną stronę). Jesteśmy odrobinę zawiedzeni, bo gazety zapowiadały, że będzie ich dwa razy więcej. Jednak bawią się bardzo dobrze i są słyszalni (siedzimy dość blisko).
Racing jeszcze przed pierwszym gwizdkiem pokazał się standardowo, jak wszyscy. Ekipa „La Guardia Imperial” a wraz z nią cały stadion robią niesamowity kocioł! Są balony, trochę flag na kijach, jakaś pirotechnika, a wszystko to wraz z ogłuszającym dopingiem wygląda magicznie! W czasie meczu tak konkretnych momentów już nie ma, choć parę razy robi się spora wrzawa. Nasuwa się refleksja, że argentyńskie ekipy lepiej potrafią dopingować na wyjazdach niż u siebie, co widać na przykładzie Boca, River, czy Racingu właśnie.
Mecz kończy się niespodziewaną wygraną gości 1:2. Czerwony sektor San Martin szaleje, są naprawdę głośni i przez cały mecz wytrwale śpiewali. Jak to w Argentynie, wychodzą ze stadionu jako pierwsi. My wracamy najpierw pociągiem, a potem metrem. Już w Buenos Aires na stacji widzimy typa w t-shircie kibicowskim San Martin, nie kryje się ze swoją przynależnością, choć nieco rozgląda się na boki. W metrze jedzie ojciec z dwójką dzieci, wszyscy w czerwonych barwach klubu z Tucuman, głowa rodziny nie wyraża najwyraźniej żadnych obaw. Pokazujemy im filmik z meczu, są zaskoczeni i uśmiechają się nieśmiało. W tym momencie wszystkie przestrogi T. trafił szlag, bo lekcje udzielane przez niego brzmiały „nigdy nie pokazuj kamery ani aparatu w metrze, autobusie, albo pociągu”. Jednak nikt nie raczył nas ograbić, jedziemy do centrum na ostatni posiłek w argentyńskiej knajpie i ostatnie zakupy. Potem wieczorne pakowanie i ostatnia noc w Buenos Aires. Żal wyjeżdżać, ale cóż robić? Czas wracać do rzeczywistości...