Kilka minut po północy start samolotu, który wiezie nas prosto ku argentyńskiej przygodzie. Chłopaki z Bielska wkraczają na pokład prawie na samym końcu, bo musieli zaopatrzyć się w wodę ognistą, która miała złagodzić trudy podróży. Jednak zmęczenie całym dniem w Hiszpanii robi swoje, szybko kładziemy się spać, zajmując całe rzędy siedzeń, czując zazdrosne spojrzenia innych pasażerów. Rano zgodnie stwierdzamy, że dwunastogodzinny lot minął nadzwyczaj lekko :-). W Buenos Aires jesteśmy rankiem lokalnego czasu (w Polsce było już wczesne popołudnie-dzieli nas 5 godzin różnicy).
Wysiadamy z samolotu i od razu lekki szok. Obsługa w maseczkach, rozdają jakieś formularze ministerstwa zdrowia, „grypofobia” na całego. Przez tą całą świńską grypę odpadł nam zresztą jeden mecz Copa Libertadores, w którym Nacional Montevideo miał podejmować drużynę z Meksyku. Mecz odwołali i nie wiadomo, kiedy będzie. Jednak w Montevideo i tak byliśmy, ale nie uprzedzajmy faktów. Poza grypą w Buenos Aires było inne zagrożenie-denga, choroba przenoszona przez moskity. Jednak mało kto się nią przejmował, a dopiero, gdy pojechaliśmy na północ kraju, aż do przesady korzystaliśmy z „Off” w spraju.
Mamy w centrum Buenos Aires wynajęte mieszkanie, trzeba więc dostać się z lotniska do miasta. Lokum wynalazł nam na www.stayinbuenosaires.com T., kolega z Niemiec, a może raczej kolega z Argentyny, bo ostatnio więcej czasu spędza tutaj niż w domu. T. czeka na nas, więc jedziemy. Pakujemy się do niby-taksówki (nieoficjalnej), uzgadniając z góry zapłatę z kierowcą. Typ jest szczęśliwy, bo płacimy dobrze, nie zwraca więc uwagi na przeciążenie fury, a mieliśmy niemały tonaż bagaży :-). Już po kilkuset metrach kopci się z opony, która ociera o nadkole, więc stajemy. Znowu ruszamy i po chwili znowu stajemy. Przyjeżdża ojciec naszego drajwera drugą furą, a czekając na niego próbujemy się dogadać językiem migowo-angielsko-hiszpańsko-polskim. Nasz szofer jest fanem Boca, a jego stary kibicuje San Lorenzo. Nie ma to jak zgoda w rodzinie :-) Rozdzieleni na dwa auta jedziemy dalej autostradą, prosto do centrum. Momentami serce podchodzi do gardła, gdyż taksiarz zafundował nam niezłe „Need for speed”, czyli 150-160 km/h na zatłoczonej autostradzie, slalomem między innymi samochodami. Podekscytowany drajwer chwali się, że bierze udział w rajdach samochodowych, ale widząc nasze miny w końcu trochę zwalnia i docieramy cało. Już na początek mamy niezłe atrakcje na ziemi argentyńskiej.
Mieszkanko okazuje się całkiem przyjemne, trzy pokoje, w pełni wyposażona kuchnia, łazienka, darmowy internet, blisko do metra i do ścisłego centrum, a wszystko to w cenie 38 zł na dobę za osobę! Miało być naszym domem przez 10 dni i takim też było. T. jak zawsze nieoceniony, pomaga wszystko ogarnąć, daje wskazówki dotyczące poszczególnych meczów, stadionów, biletów. Bez tej wiedzy byłoby dość ciężko. Aby dostać się na niektóre hitowe mecze, trzeba zatroszczyć się już kilka dni wcześniej.
Po zakwaterowaniu czas na rekonesans, w czasie dłuższego spaceru po eleganckich pasażach w centrum, L. zdążył udzielić wywiadu jakiejś telewizji argentyńskiej, która zagadywała ludzi na ulicy :-). Nie byłoby w tym nic zabawnego gdyby nie fakt, że L. nawijał do kamery częściowo po angielsku, a częściowo po polsku :-)
Pod wieczór, zamiast spać po trudach podróży, jedziemy pociągiem podmiejskim do Tigre, na nasz pierwszy mecz! Nie był to żaden hit, ale było to jedyne spotkanie rozgrywane w piątek: TIGRE-ARGENTINOS JUNIORS BUENOS AIRES. Tigre to kurort nadrzeczny, w którym odpoczywają mieszkańcy stolicy. Miasto leży mały kawałek na północ od Buenos Aires i okazuje się całkiem przyjemne, nawet wieczorową porą, choć T. swoimi przestrogami powoduje, że napięcie wzrasta i idziemy w milczeniu, czujnie rozglądając się na boki. Mecz zaczyna się o 21:15! Na stadionie dość skromne 15.000 widzów, miejscowych na trybunie za bramką dużo, ale doping prowadzi zazwyczaj tylko środek, zlokalizowany pod tradycyjnymi wstęgami, wyznaczającymi epicentrum każdego młyna Argentyny. Ekipa „La Barra del Matador” jest dobrze oflagowana, goście zresztą też. Fanów AAAJ (pierwszy klub Maradony) jest kilkuset, jest to jedna z mniejszych ekip Primera Division. Jak dla mnie mecz bardzo przeciętny, dla moich towarzyszy to pierwsze zetknięcie z argentyńskim klimatem na żywo, na ich twarzach widzę małe podekscytowanie, jednak i do nich powoli wkrada się znużenie. Jesteśmy zbyt wyczerpani podróżą i różnicą czasu, odpuszczamy więc ostatnie parę minut, aby zdążyć na ostatni pociąg i nie czekać pół godziny na otwarcie bram (w argentyńskiej I lidze po meczu pierwsi wychodzą goście, a gospodarze są trzymani na stadionie około 30 minut!). Ponad godzinę zajmuje nam powrót pociągiem, a następnie autobusem do domu, gdzie zasypiamy kamiennym snem. Prawdziwe atrakcje meczowe mają dopiero nadejść...