Stolica Hiszpanii wita nas upałem. Mamy prawie 10 godzin, więc idziemy zostawić bagaże w przechowalni na lotnisku. Obsługa tego przybytku jest jakby żywcem wyjęta z PRL-u, coś burczą po hiszpańsku („no english”), sprawdzają paszporty, patrzą na walizki, marudzą. W końcu zostawiamy bagaże i sami też im coś niecoś burczymy... po polsku. Metrem dojeżdżamy do centrum, gdzie najpierw kierujemy się pod stadion Realu. Tam zgodnie z przewidywaniami odbijamy się od bram, wstęp był po 15 euro (połączony ze zwiedzaniem muzeum itp. pierdołami). Odpuszczamy więc, zadowalając się zrobieniem fotek na tle Santiago Bernabeu. Wchodzimy do sklepu klubowego, ale wychodzimy już po chwili. Real nie jest klubem, który ktokolwiek z nas darzy sympatią. Słońce praży, więc postanawiamy resztę dnia spędzić leniwie, piwkujemy na ławce pod stadionem, a następnie wzorem autochtonów leżymy na trawie na Plaza Espana w samym centrum stolicy. Potem posiłek, M. i L. decydują się jeszcze we dwóch trochę pozwiedzać miasto, aż w końcu wracamy razem metrem na lotnisko.