O 7:15 mamy prom do Urugwaju, z ciężkimi powiekami budzimy się blisko dwie godziny wcześniej (poprzedni wieczór mocno się przedłużył...), szybki prysznic i jedziemy do portu w Buenos Aires. Prom okazuje się luksusowym statkiem, a odprawa przypomina żywcem tą lotniczą. Widzimy już sporo kibiców żółto-niebieskich, jest jednak cicho i spokojnie. Godzinny rejs na drugą stronę Zatoki La Plata mija błyskawicznie, tu w porcie Colonia podstawione są autobusy, które niecałe trzy godziny wiozą nas w kierunku Montevideo. W autobusie jest kilkunastu fanów Boca, coś tam zaśpiewali i ułożyli się do snu.
Stolica Urugwaju robi na nas przygnębiające wrażenie, tym bardziej, że wciąż pada nieprzyjemny deszcz. Początek był mało optymistyczny, kupujemy trochę miejscowej waluty o trudnym przeliczniku i wykłócamy się w knajpie o zawyżony rachunek za jedzenie, które było tak wstrętne, że zostawiamy większość na talerzach. Do tego tracę zasięg w komórce, a na plecach ciąży mi niemiłosiernie plecak z ciężkim sprzętem fotograficznym, którego dodatkowo trzeba było pilnować jak oka w głowie (a który i tak z roztargnienia zostawiłem na chwilę w budce telefonicznej :-). Miasto wygląda biednie i ponuro, przejeżdżamy przez całe dzielnice nędznych domów, nawet w centrum jest niewiele lepiej. Są tu co prawda gmachy, biurowce, ale wszystko jakieś takie... komunistyczne. Szare bloki potęgują to wrażenie, a na głównym placu w centrum stoi coś, co od razu kojarzy mi się z Pałacem Kultury, choć jest trochę mniejsze. No i ta bieda, kłująca w oczy bardziej od tej z Buenos Aires. W ścisłym centrum co chwilę przewijają się dwukołowe wózki ciągnięte przez konie, przemieszczające się od śmietnika do śmietnika w poszukiwaniu odpadków...
Dużo przyjemniej czujemy się pod stadionem narodowym „Centenario” słynącym z faktu, że to na nim rozegrano pierwsze Mistrzostwa Świata w 1930 roku, wygrane zresztą przez Urugwaj. Błąkając się pod stadionem w poszukiwaniu kas trafiamy do muzeum, w którym pełno było pamiątek piłkarskich sprzed kilku dekad, m.in. fotki stadionów i flagi liczące kilkadziesiąt lat! W kasach stadionu zaopatrujemy się też w bilety na mecz na sektory miejscowych, wejściówki kosztowały całe... 8 złotych (na sektor Boca kilka razy więcej :-)! Zastanawiamy się, czy bilety w Urugwaju są tak śmiesznie tanie, czyli chodzi raczej o to, że trudno będzie na tym kolosie zapełnić trybuny, gdy gra zaledwie trzecia siła stolicy Defensor Sporting, który pod względem popularności mocno ustępuje najsłynniejszym firmom, jakimi są Nacional i Penarol.
Wraz z nastaniem zmroku, tłum pod stadionem zaczyna gęstnieć, obserwujemy jak kibice z Urugwaju i Argentyny spokojnie przechodzą obok siebie. Wchodzimy na obiekt. Boca ma do dyspozycji całą jedną trybunę i 12 tysięcy biletów! Gdy stadion się zapełnił, próbuję ocenić liczbę gości i dochodzę do wniosku, że jest ich nie więcej niż 8 tysięcy. Wywieszają ponad 60 flag, a na rozpoczęcie meczu rozwijają dwie okazałe sektorówki. Siedzę z D. na trybunie głównej, L. I M. udało się przedostać z aparatem i kamerą na murawę pod sam sektor Boca. Gdy potem wymieniamy wrażenia, są one skrajnie odmienne. Nam doping CABJ podobał się średnio. Owszem, był prowadzony przez cały mecz, ale nie jakiś specjalnie głośny, za to mocno monotonny. Natomiast M. i L. są zachwyceni i wyrażają same superlatywy. Dochodzimy do wniosku, że być może konstrukcja stadionu (podobna do Stadionu Śląskiego) powoduje, że doping rozmywa się i jest słabiej słyszalny na dalszych sektorach. Zgodni jesteśmy natomiast w ocenie miejscowych: dno! Młyn Defensoru to zaledwie kilkaset osób i parę głośniejszych okrzyków, kilka małych flag, jakieś fioletowe balony i parę kiepskiej jakości rac po bramkach. Ogólnie słabo słyszalni nawet na sąsiednich sektorach. Na trybunach stadionu w sumie dużo ludzi, ale oprócz łuku, który żyje meczem, reszta zachowuje się obojętnie. Domyślamy się, że wielu z widzów to kibice innych urugwajskich klubów, którzy przyszli popatrzeć na słynne Boca,
Po meczu wracamy w ciemnościach na dworzec, po czym nocny autobus wiezie nas kilkadziesiąt kilometrów do portu, skąd promem wracamy do Buenos Aires, w towarzystwie fanatyków „Xeneizes” (przydomek kibiców CABJ). W domu jesteśmy w piątek o 7 rano i od razu kładziemy się spać. Nasz „pierwszy wyjazd na Boca Juniors” stał się faktem ;-)